Joga Nidra
Kładę się na macie i próbuję znaleźć wygodną pozycję. Siebie przykrywam kocem, a oczy powiekami.
Koc. Przeciwieństwo podłogi. Miękki. Otulający i, pomimo mojego średniego wzrostu, zawsze za krótki. Taki niewystarczający. Rozpoczynam z nim mini batalię o przeloty powietrzne. Z nim mam jakąś szansę, nieugiętość podłogi uznałam już dawno. Nie mam wyjścia. Wiem, że ciało albo ustąpi, albo będzie cierpiało. Nie chcę cierpieć.
Mięknę. Co innego te przeloty powietrzne. Te szczeliny, przesmyki, wąwozy. Teraz wydają się nieważne, ale z czasem zamieniają się w koszmar. Koszmar łaskotania, smyrania albo przeciągu. Będzie mnie to próbowało kotwiczyć.
Nie chcę się wystawić.
Nie chcę, żeby umysł miał szansę się o to zaczepić.
Ubranie. Szybki skan garderoby. Gumka w pasie i plecy. Konieczna gładkość pleców. Teraz nic nieznacząca fałda później nabierze rangi pasma górskiego. Nie chcę mieć garba. Jestem już zmęczona. Tyle trzeba zabiegów, by ostatecznie znieruchomieć w pozycji martwego ciała. Ile można się przygotowywać? Odpuszczam. Jest wystarczająco tak, jak jest. Czuję ulgę i ekscytację. Wyruszyłam nie ruszając się.
Dobrze, że jest przewodnik – głos, który można złapać jak linę. Jestem zdyscyplinowana jak na siłowym treningu. Robię co mi karze. Nie myślę. Nie dyskutuję. No, może czasami sama ze sobą. Cudowny stan niemyślenia.
Wdech. Napotykam lekkie zaciśnięcie. Powietrze trochę musi się przedzierać przeze mnie. Pomagam mu. Zachęcam je poprzez robienie mu miejsca w brzuchu, który zaczyna się unosić. „To ma sens, żebyś docierał głęboko” – zachęcam. Jest tu sporo zzipowanego miejsca. Czuję lekkie napieranie na wewnętrzne ścianki mojego brzucha i jednocześnie odczuwam, że zaczyna się unosić do góry i rozszerzać na boki. Wypełniam się cała powietrzem. Proces trwa aż do momentu, kiedy powietrze dociera do szczytów oskrzeli, a te, wypełnione całkowicie, rozciągają przykurczone mięśnie obojczyków. Czuję ból. Rozpoznaję te ograniczające, zesztywniałe „musiki” zaszyte w barkach. Rozpoznaję nawoływania tego miejsca o opiekę. Powracam tam, by masować je oddechem od wewnątrz.
Robiąc wydech pozbywam się tego, co mi nie służy. Czuję jak strumienie powietrza opuszczają mnie dwutorowo przez nozdrza, głowa podsuwa obraz byka – mięśnie twarzy reagują śladowym uśmiechem. Ciało łagodnie opada, a wnętrze zmniejsza objętość. Jestem skondensowana. Wdech – skrupulatnie wypełniam wnętrze od dna po szczyty. Wydech – pilnuję by był do ostatniej kropli. Wszystko spowalnia. Obserwuję, jak przez mój nos, do wewnątrz i na zewnątrz, przetaczają się całe masy powietrza. Z każdym nawrotem wolniej i wolniej, głębiej i głębiej – totalnie.
Zewnętrzny świat odpływa. Świat wokół mnie przestaje mieć znaczenie wraz z tym, jak wsłuchuję się w dźwięki z oddali. Mój zmysł słuchu działa jak radar – wyłapuje najmniejsze i jednocześnie najodleglejsze dźwięki. Zwiększam zasięgi. Jestem dalej i dalej z odsłuchem. Za każdym razem próbuję przekroczyć dźwiękowy horyzont. Kiedy tam jestem, słyszę hasło do odwrotu. Skaczę po dźwiękach jak po kamieniach wracając do miejsca, z którego się oddaliłam. Zabieram moją świadomość ze zmysłu słuchu i zaprzęgam ją do skanowania ciała. Teraz będzie moim wzrokiem i moim dotykiem. Bardzo lubię ten moment. Umysł się uspokaja. Po prostu ma co robić. Kciuk prawej ręki, drugi palec, trzeci palec… przez elementy ręki, cały bok, do nogi i na lewą stronę. Ostatecznie obejmuje całe ciało. Bez łagodnej dyscypliny może chcieć wychodzić przed szereg. Pomaga mi ciało – rozluźnione spowalnia głowę. Czas przejścia od prawego policzka do lewego rozciąga się do mikro drzemki pomiędzy. Jestem tak zrelaksowana i pozbawiona „chceń”, że głos z off’u prosi abym nie spała, ale była świadomością bez ruchu. Sprawdzam czy nie śpię. Instrukcja mi pomaga – widzę swoje ciało leżące zupełnie nieruchomo na podłodze w tym pokoju. Jestem świadoma. Jestem obecna. Praktykuję Jogę Nidrę. Świadomy sen.
Jaka jestem sprzęgnięta w całość! Zawsze mnie to zaskakuje od nowa: te palce, kończyny, ale najbardziej punkty styku pomiędzy ciałem i podłogą. Subtelne, a tak konkretne, bo fizyczne. Są też takie punkty między powiekami i między wargami. Te dopiero mnie zadziwiają! Mieszczą się tam całe wszechświaty. Jest tam tyle przestrzeni, że nie od razu odnajdę punkt styku.
Lubię czuć ciężkość w ciele. Podczas praktyki, bo w życiu niekoniecznie. Uwielbiam ten moment, kiedy odczuwam, że moje ciało zapada się w podłoże. Wtapia w nie. Dostarcza mi to poczucie konkretu i osadzenia. Lekkość, mimo atrakcyjności, czasami sprawia mi trudność, bo zwyczajnie żal mi opuszczać dopiero co wymoszczone gniazdo. Obserwuję jak łatwo się przywiązuję. Praktykuję Jogę Nidrę.
Dyscyplinuję się i podrywam ciało do lotu. Później doświadczam na przemian zimna i ciepła, bólu i przyjemności, niepokoju i spokoju. Oczywiście można godzinami to odczuwać i nad tym rozmyślać, ale praktyka rządzi się swoimi prawami. Na szczęście, bo nie utykam, tylko idę dalej. Czasami się zawieruszę we własnym umyśle, ale zawsze wracam na szankalpę. Jest atrakcyjna. Również dla ego, które się budzi i wraca do gry. Tak bardzo mu zależy! Rozpoznaję to po pewnym ożywieniu w głowie, ale to nic. Jestem spokojna. Znam to. Nie zbawię świata, ale ego się nie poddaje i podpowiada, że mogłabym jednak bardziej się przyłożyć i nie marnować szans jak żona rybaka. Oglądam to zdarzenie wewnątrz mnie z rozbawieniem. Nie ulegam presji tylko dlatego, że jestem zrelaksowana i jednocześnie przytomna. Jestem obecnością. Widzę.
Najpierw zdecydowałam o praktyce. Potem położyłam swoje ciało w bezruchu w savasana. Przyjrzałam się oddechowi. Oddelegowałam zmysł słuchu. Sformułowałam szankalpę. Zatrudniłam świadomość do rotacji po częściach ciała. Przywołałam przeciwstawne odczucia, a wszystko po to, by być gotową do wejścia w przestrzeń za moimi zamkniętymi oczami. W nieskończoną, ciemną i przyjazną przestrzeń wewnątrz mnie nazywaną chidakasha.
To przestrzeń, która rozpościera się tak daleko i tak szeroko, jak tylko mogę zobaczyć.
Tak wysoko i tak nisko, jak tylko jestem w stanie to dostrzec.
Czuję jak się zagłębiam. Dalej i dalej. Dobiegający z oddali głos przypomina mi, że mam być uważna, ale nie zaangażowana. Dobrze, bo miękkość i bezkres tego prywatnego kosmosu zachęca do tak odległych podróży, że zwyczajnie można się zatracić.
Można dryfować w niebyt. Moja fizyczność zniknęła. Nie ma oporu ciała. Nie ma oporu myśli. Nie ma dyskusji. Czuję, że ten wewnętrzny kosmos jest źródłem organicznej ciszy we mnie. To powrót do domu. Trwam. Jestem. Trudno powiedzieć ile czasu tam spędzam, ale też nie ma to żadnego znaczenia. Dopływające do mnie słowa z oddali „Sprowadź swoją świadomość do teraz, upewnij się, że nie śpisz.” – są jak kontrolne szarpnięcie liny, której się trzymasz wchodząc do jaskini swojego umysłu, do swojej podświadomości. Sprawdzam. Praktykuję Jogę Nidrę.
Nie jestem pewna na jakim etapie praktyki jestem, ale wiem, że zaraz się dowiem. Nie śpię. Już nie śpię. Pada instrukcja: „Przechodzimy do wizualizacji”. Pojawia się radość i lekka ekscytacja. Zaczyna się karnawał. Będzie się działo. Feeria kolorów, dowolności i swobody. Uwielbiam pływać w chmurach albo dynamicznie przeskakiwać po obrazach, jak w kalejdoskopie. Migocząca świeca, złota pajęczyna – moje ulubione. Chwilo trwaj. Błogość pojawia się nie wiadomo kiedy, są kolejne obrazy i kolejne uczucia. Wzruszenie. Wszystko jest odpowiednie. Takie jak powinno być.
Głos z oddali sprowadza moją świadomość do oddechu. To sygnał do powrotu. Poczucie fizyczności wraca wraz z doświadczeniem dotyku wywołanego przez subtelne ruchy powietrza spowodowane moim oddechem. Piękny jest ten oddech. Wszystko jest właściwe i na miejscu. Czuję się kompletna. Głos instrukcjami sprowadza mnie na matę. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że jestem. I z mojego ciała od czubka głowy po palce stóp. Z tego, w którym pomieszczeniu praktykuję. Na jakiej macie leżę. Jestem. Słyszę. Czuję. Wiem, że mogę się poruszyć, ale nie czuję potrzeby tego robić. Zdecyduję o tym za chwilę. Praktyka Jogi Nidry została skompletowana.
Hari Om Tat Sat
Hari Om Tat Sat
Hari Om Tat Sat